Arjano Navi Team - Rzeszów
Nasz cel - Albania.
Auto zapakowane, cały sprzęt turystyczny mieści się do bagażnika, na dachu jedzie 20 litrowy, pusty kanister na paliwo, hi-lift, koło zapasowe i zbiornik na wodę do turystycznego prysznica. Pozostałe klamoty upchane są w licznych schowkach, kieszeniach i podwieszonych pod dachem siatkach. W naszym jeepie jedziemy w trójkę, ja z żoną - pilotem i kolega. Połowa tylnej kanapy zawalona jest plecakiem i przeróżnymi torbami z ubraniami. W drugim aucie, oplu frotera, zasiada czwórka znajomych i pies. W drogę z Rzeszowa wyruszamy około 12:00, jedziemy nie spiesząc się na południe. Po dwóch godzinach osiągamy granicę ze Słowacją. Jakże pusto tutaj teraz, tankujemy gaz i po chwili na dużej prędkości przejeżdżamy przez widoczne jeszcze pasy i stanowiska odpraw. Unia Europejska - fajnie. Postanawiamy się posilić, gości nas słowacka knajpka "Bieriozka". Serwują tu doskonałe i tanie posiłki. Zamawiamy "czesnakową poliewkę", "wyprażany syr" i "brawcowy rezen z hranolkami". Pilot nie odmawia sobie słowackiego piwka, ja jedynie przełykam ślinkę. Cóż, sporo kilometrów jeszcze przed nami. Posileni, w doskonałych humorach ruszamy dalej, droga przez Słowację mija szybko, granicę Węgier przekraczamy w miejscowości Satoraljaujhely. Ponieważ nikt z nas nie jest w stanie wymówić jej na jednym oddechu chrzcimy ją jako "Saturator". Znacznie łatwiej i poręczniej. Przez Saturator i Sarospatak dojeżdżamy do Tokaju. Smętnie patrzymy na mijane winnice, piwniczki z winem, obojętnie mijamy przydrożne reklamy zachęcające do zapoznania się ze zbiorami licznych "Winotek". Nie możemy tu ugrzęznąć, wino zostawiamy na drogę powrotną.
Jest późne popołudnie, zaczynamy rozglądać się za noclegiem. Mijamy Debreczyn, po kilkunastu kilometrach zjeżdżamy z głównej drogi w boczną gruntówkę. Kilkaset metrów jazdy trawiastą miedzą i znajdujemy na skraju pola mały zagajnik. Postanawiamy się tu zainstalować. W świetle niezwykle jasnego księżyca rozstawiamy namioty, przygotowujemy kolację. Nie może obyć się bez niewielkiego ogniska, pora bowiem na wieczorek integracyjno-zapoznawczy. Chcemy się poznać, gdyż spędzimy razem kilkanaście najbliższych dni.
Obóz nasz leży z dala od drogi, za niewielkim wybrzuszeniem terenu, nie widać nas. Od strony zachodniej majaczy sylwetka domu. Aby nie powodować nadmiernego zainteresowania blaskiem ogniska tworzymy zasłonę z olbrzymich bali słomy leżących na polu. Nie niepokojeni przez nikogo zasypiamy, by już o 5:30 wstać i ruszyć w dalszą drogę.
Rano, bez najmniejszych kłopotów i czekania przekraczamy granicę węgiersko - serbską w Roszke. Po kilkudziesięciu kilometrach wjeżdżamy na autostradę. Tak przynajmniej informują znaki drogowe. Za moment bramki. Płacimy za przejazd, jesteśmy nieco zdziwieni jednojezdniową autostradą z dwoma pasami ruchu, ale w różnych kierunkach. Ograniczenia prędkości obowiązują autostradowe, więc nasza prędkość średnia nieco rośnie. Mocno obładowany i przystosowany raczej do terenu jeep nie jest królem autostrad, ale 100 km/h spokojnie rozwijamy jadąc w kierunku Nowego Sadu. Na horyzoncie pojawiają się góry, my mijamy liczne pola uprawne. W zbożach ogromne ilości maków, nie tylko czerwonych, widzimy całe hektary w odcieniu lila-róż. Co jakiś czas z boku zostają "benzinskie stanice". Nie tankujemy, mamy jeszcze sporo paliwa. Przed stolicą okręgu autonomicznego Wojewodina trwa budowa "prawdziwej" autostrady E 75, jedziemy w pyle i po licznych objazdach. Po przejechaniu kanału DTD (Dunaj - Cisa - Dunaj) wjeżdżamy do centrum Nowego Sadu. Nie zatrzymujemy się w "Serbskich Atenach", przez odbudowany most na Dunaju przejeżdżamy na jego prawy brzeg. W przewodniku znajdujemy informację, że w 1999 r. wojska NATO zniszczyły tu wszystkie trzy mosty miasta, skutecznie je bombardując.

W pobliżu Nowego Sadu znajduje się niskie pasmo górskie Fruska Gora, z najwyższym szczytem Crveni Cot o wysokości 538 m n.p.m.. Pasmo Fruskiej Gory, na którego terenie założono Park Narodowy wyrasta z równin Wielkiej Niziny Węgierskiej. Nie ma połączenia z żadnymi innymi pasmami górskimi, kiedyś zapewne wniesienia były wyspą prehistorycznego morza.
Postanawiamy zwiedzić kilka klasztorów, które tam się znajdują. Co najmniej od XVI wieku pasmo Fruskiej Gory stanowiło ośrodek życia monastycznego serbskiej cerkwi prawosławnej. Istniało tu wtedy ponad 30 prawosławnych monastyrów.
Do dziś przetrwało zaledwie 17, niektóre zostały uszkodzone całkiem niedawno przez naloty samolotów NATO.
Wjeżdżamy na szlak monastyrów serpentynami o wniesieniach do 6 %. To dopiero przedsmak tego, co nas czeka.
Oglądamy monastyr Ravanica we Vrdniku z 1566 r.
To tu złożono szczątki księcia serbskiego Lazara, który zginął w bitwie na Kosowym Polu w 1389 r.

Przeczytana w przewodniku serbska legenda ludowa głosi, że w noc poprzedzającą bitwę na Kosowym Polu, Łazarza Hrebeljanovica, czyli księcia Lazara odwiedził anioł, który przedstawił do wyboru alternatywę pomiędzy wielkim królestwem na Ziemi a Królestwem Niebieskim. Car Łazarz wybrał Królestwo Niebieskie, które trwać będzie "na wieki wieków". Wybór spowodował więc upadek jego ziemskiej władzy, śmierć w bitwie na Kosowym Polu i upadek Serbii, podbitej przez Imperium Osmańskie. Kolejnym monastyrem na naszej trasie jest świeżo remontowany Lazar. Zostajemy, mimo obecności ekip remontowych wpuszczeni do środka przez miłego dozorcę. Oglądamy piękny ikonostas oraz kamienną cerkiew. To tu, w podcieniach bramy odnajdujemy wiszący plakat-odezwę do Serbów: "Zabranie nam Kosowa to wydarcie nam kawałka serbskiej duszy. Ta rana nigdy się nie zabliźni".

Zjeżdżamy z gór i w okolicach Rumy wstępujemy na obiad do przydrożnej restauracji. Tu zamawiamy "cziorbę", smaczną zupę gulaszową, przyprawioną na ostro oraz "meszane meso" z grilla.
Kilka sporych rozmiarów różnogatunkowego mięsa: boczku, kiełbasek, wątróbki i karkówki podane jest z odrobiną frytek i całą, poszatkowaną, surową cebulą.
Nam smakuje wybornie, choć niektórzy o zbyt słabych żołądkach pozostają przy sałatce szopskiej.

Najedzeni ruszamy dalej, musimy przejechać szeroką dolinę rzeki Sawy, by dotrzeć do podnóży Gór Dynarskich, w których będziemy się włóczyć przez kolejne dni. Zaczyna delikatnie siąpić deszczyk, ale momentami słońce przebija się przez chmury. Gdy osiągamy pierwsze, nieśmiałe jeszcze serpentyny, na przedgórzu wita nas na wschodzie piękna tęcza. Wspinamy się po zboczach wąską asfaltówką, droga zaczyna piąć się coraz stromiej, widzimy przy niej liczne kamieniołomy. Ogrom wydobytego tu materiału zadziwia, ileż ton kamienia musiały przenieść koparki i ciężarówki! Z okien auta mamy piękne widoki na zielone góry, liczne mostki i tunele linii kolejowej, która dosłownie przylepiona jest do skał. Co moment tory znikają w ciemnym otworze tunelu.

Deszcz przybiera na sile, za szybą niewiele już widać, wprawne oko dostrzega jednak tablice "Srecan put!" - szerokiej drogi! Przez Pożogę docieramy do miasta Użice, które nagle w głębokich górach poraża nas swoimi nowoczesnymi wieżowcami. Jakoś tu nie pasują... Miasto zwarte, powciskane w liczne dolinki, wzniesienia zabudowane domami, liczne mosty i wiadukty porozwieszane nad dolinami i urwiskami górskimi. Deszcz leje na całego, czujemy zmęczenie, postanawiamy po wyjeździe z miasta poszukać noclegu. Chcemy dojechać do widocznego na mapie jeziorka i tam rozbić obóz, lecz ściemnia się szybko. Kilka kilometrów za miejscowością Zlatibor zjeżdżamy w lewo na gruntówkę i po kilkunastominutowym poszukiwaniu znajdujemy bardzo ciekawe miejsce biwakowe. Od głównej drogi oddziela nas pas lasu, nasze namioty rozbite są na lekko pochyłej, szerokiej łące. Szybka kolacja, gorąca herbata i idziemy spać. Wstajemy świtem, jak zwykle. Pobudka o 5:30 stanie się niedługo naszym przyzwyczajeniem, po co marnować czas na sen, skoro tyle jest do zobaczenia. Ranek wita nas chłodem, wkładamy kurtki Brugii, buty górskie i obserwujemy jak parują góry po wczorajszym deszczu. Czekamy by wyschły choć trochę nasz namioty, ale słońce ma zbyt długą jak dla nas drogę, by wychylić się zza szczytu. Zwijamy więc obóz, tuż przed wyjazdem robimy mały spacer ku szczytowi wyrastającemu na wschodzie naszej hali. Łąka oczarowuje nas, pełno na niej kwiatów, w tym setki dzikich, białych narcyzów. Obrazek widziany ze szczytu jest sielski, na horyzoncie zielone góry, lasy na zboczach, w wyższych partiach plamy śniegu.
Przed godziną 7:00 jesteśmy już na drodze do Nova Varos. Droga po modernizacji, nowy asfalt, liczne mostki skracające i prostujące bieg drogi. Pod nimi widać starą drogę mocno wcinająca się w doliny
i zakola rzeki. Mijamy Zlatarsko Jezero, ładne, trudno dostępne jezioro z wysokimi, skalistymi brzegami. W niebieskiej wodzie skrzy się słońce. Wjeżdżamy do Prijepolje, miasto położone nad rzeką Lim wita nas białym meczetem z wysokim minaretem. Stąd tylko kilkadziesiąt kilometrów do granicy z Czarnogórą. Granicę przekraczamy spokojnie, bez najmniejszych problemów, pokazujemy tylko "papiery od wozila" i paszporty. Obowiązkowy stempelek i mkniemy czarnogórską drogą w kierunku Bijelo Polje. W mało ciekawym miasteczku Krucevo tankujemy gaz i robimy drobne zakupy żywnościowe. Płaci się tu w euro, taka bowiem waluta urzędowa obowiązuje w Czarnogórze.
Mijamy samochody ze znaczkiem MNE - Montenegro, czyli Czarnogóra. Widzimy pierwsze, wysokie, ośnieżony szczyty górskie, a za nimi nasz cel - Albania. Zanim jednak tam dotrzemy w planie mamy jeszcze Kosowo. Przejeżdżamy Berane i za Andrejevicą, w miejscowości Murino opuszczamy dolinę rzeki Lim i skręcamy w lewo drogą pnąca się ku przełęczy.
Nie chcieliśmy, ze względów ogólnopolitycznych, wjeżdżać do Kosowa z Serbii, wybraliśmy nieco tylko dłuższą drogę przez Czarnogórę. Widzimy na mapie, że czerwona droga zaprowadzi nas przez przełęcz Cakor o wysokości 1849 m n.p.m. wprost do przejścia granicznego z Kosowem w Kuciste. To około 23 kilometrów najpierw wspinania się, a potem zjazdu. Samochody mozolnie wspinają się najpierw wąską asfaltówką, potem szutrówką ku przełęczy. Poprzedzający nas samochód wzbija tumany białego pyłu, zostajemy nieco z tyłu, czekając aż nieznośny kurz opadnie. Na przymusowym postoju zauważamy w trawie niecodzienne rośliny, niebieskie kwiaty - goryczki, szafirki i wielu przedstawicieli alpejskiej flory. Robimy zdjęcia i ruszamy. Mijamy wioskę położoną w dolinie, droga wspina się jeszcze wyżej, ponad las, zaczynają się nagie połoniny, przed nami widoczne są ośnieżone szczyty. Mają ponad 2500 m n.p.m. Po drodze chodzą wolno krowy, dzieci pasą kozy. Wdrapujemy się na przełęcz, znajdujemy ślady po ziemnym bunkrze, świeżych jeszcze okopach i systemie umocnień. To ślady niedawnej wojny, która zakończyła się w 1995 r. Przy drodze widoczny zniszczony budynek, bez szyb w oknach, z wyłamanymi drzwiami, na ścianie którego ktoś napisał "Owo je Srbia". Żeby nie było wątpliwości pod spodem widnieje wypisane różowym sprejem tłumaczenie "This is Serbia". Na przełęczy liczne pomniki, oglądamy tablicę poświeconą ofiarom z czasów II wojny światowej. Czas goni, zaczynamy mozolny zjazd, droga licznymi zakrętami schodzi ostro w dół, nawierzchnia robi się coraz gorsza, lecz droga przez to ciekawsza. Przejeżdżamy zaspy śniegu, wymyte przez spływające wody przełomy, liczne kałuże. Widoki zapierają dech w piersiach, obserwujemy osuwiska, zielone hale ze stojącymi na nich stogami siana, górskie potoczki i ...przepaście. Na drogę zaczynają wychodzić drzewa i krzaki, jeep przedziera się przez nie ochoczo, dodając sobie kolejnych rys na lakierze. Tak ma wyglądać czerwona droga międzynarodowa do przejścia granicznego? Dawno tedy nikt nie jechał...
Za zakrętem natykamy się na stojącego, poprzedzającego nas opla. Wychodzimy wszyscy i naszym oczom ukazuje się tablica: "KOSOVO PROVINCIAL BOUNDARY. You are leaving Kosowo. KFOR UNMIK. Turn around". Tablica jest odwrócona do nas tyłem, zatem informuje tych, którzy próbowaliby opuścić terytorium Kosowa. My do niego chcemy wjechać. Idziemy pieszo za kolejny zakręt drogi, tuż za mostem widzimy specjalnie rozoraną drogę, koparką wykopane wyrwy przypominają leje po pociskach czy minach, pomiędzy wykopami porozrzucane betonowe zęby barykad.
Tędy nie przejedziemy, zresztą nie wiadomo, czy droga nie jest np. zaminowana. Kto wie, jakie działania tu zostały wykonane. Odrzucamy pomysły bardziej krewkich towarzyszy podróży, którzy twierdzą, że "potokiem by się naszymi autami dało". Zwycięża rozsądek, zresztą i tak, gdybyśmy dojechali nielegalnie do posterunku granicznego moglibyśmy mieć kłopoty zupełnie innej natury niż nieprzejezdna droga. Zdajemy sobie sprawę, że właśnie straciliśmy 1 dzień - powrót na przełęcz, kolejny, mozolny zjazd z niej pochłonie kilka godzin. Dzisiaj nie posunęliśmy się do przodu ale odwiedziliśmy ciekawe tereny.
Postanawiamy przygotować sobie posiłek, na leżącej na poboczu starej wersji tablicy ustawiamy kuchenki, kroimy pieczywo, przygotowujemy kanapki. Po posileniu się wykorzystujemy sytuację i kąpiemy się w pobliskim potoku. Z myciem w górach mogą być niejakie kłopoty, więc lepiej wjechać tam czystym. Woda jest lodowata, ale... mokra. Napełniamy bukłaki i butelki, strumień jest krystalicznie czysty.
Odwracamy auta na wąskiej drodze i ruszamy w drogę powrotną. Teraz my prowadzimy. Mijają kolejne zakręty, głębokie kałuże, strumyki wody spływające z topniejącego śniegu w wysokich górach. Nagle zza zakrętu wyłania się Landrover czarnogórskiej policji. Patrol został najprawdopodobniej poinformowany o naszej próbie przejścia przełęczy oraz granicy i dlatego pofatygowali się do nas aż tak wysoko. Wyjaśniamy zdarzenie, pokazujemy mapę i określamy cel podróży. Policjanci spokojnie wyjaśniają, że przejście jest zamknięte, że dobrze, że zawróciliśmy. Wskazują inne przejście graniczne, mamy jechać przez Andrijevicę, Berane i Rozaje. Stąd dotrzemy do przejścia na granicy z Kosowem.
Po chwili wspinania się górskimi serpentynami stajemy przed szlabanem granicznym. Odprawa czarnogórska nie trwa długo, podajemy cel podróży i za moment zjeżdżamy kilkoma zakrętami do granicy kosowskiej. Kupujemy tu specjalne ubezpieczenie komunikacyjne za 50 euro. Niestety, nasza zielona karta tu nie obowiązuje. Młody Kosowianin dobrym angielskim wyjaśnia, że Kosowo nie ma jeszcze podpisanych stosownych umów z krajami europejskimi. Wskazuje na hologram na dokumencie, pokazuje kwity, jakie musi wypisać - bardzo mu zależy na tym, abyśmy zrozumieli, że to konieczność, ale najzupełniej legalna. Opowiada długo, że nie jest to żadna łapówka czy wymuszenie, lecz dochód młodego, uznanego niedawno państwa. Imponuje nam jego postawa, jest dobrym wizerunkiem swego kraju.
Przejeżdżamy przez kałużę ze środkiem dezynfekcyjnym i wolni od bakterii i zarazków ruszamy w dół. Przejeżdżamy na drugą stronę gór, które łańcuchem, naturalną granicą otaczają kraj. Na poboczach tabliczki "Uwaga miny!" Zastanawiamy się, czy dla postrachu, by nie plątać się w okolicy strażnicy granicznej czy faktycznie jeszcze gór nie rozminowano. Podobnych tabliczek nie spotkamy już nigdzie więcej. Przyspieszamy, powoli zapada wieczór, liczne zakręty wymagają ciągłego przyhamowywania. Po kilkunastu minutach stwierdzamy, że nie możemy tak pędzić, bo ciężki samochód katuje hamulce. Czuć swąd palonych klocków, pedał dostrzegalnie mięknie. Zatrzymujemy się na przydrożnym parkingu, hamulce rozgrzane, felgi kół rozpalone. Niedobrze, postanawiamy jechać powoli dalej, szybciej schłodzimy okładziny. Hamujemy silnikiem, mamy automatyczną skrzynię biegów, bez reduktora auto rozbiega się do niebezpiecznych prędkości, przy zablokowaniu wyższych biegów ślimaczy się marnymi 30 km/h. Przydałyby się przełożenia pośrednie.
Po pół godzinie doganiamy drugi wóz, czekają na nas przed wjazdem do miasta Pec. Czuć tu już zupełnie inną kulturę, ludzie biegają, mocno gestykulują, taki muzułmański rozgardiasz. Miasto pełne policji, wojska, służby Trafic Safety i tłumów ludzi, którzy gdzieś spieszą. Nie tak wygląda dzień powszedni, dziś specjalna okazja, szykuje się jakieś spotkanie czy wiec lub zgromadzenie. Auta jeżdżą z czerwonymi flagami z czarnym orłem, policja steruje ruchem, posterunki wojskowe okupują co ważniejsze skrzyżowania.
Szukamy miejsca do spania, wyjeżdżamy za miasto, powoli snujemy się drogą szukając jakiegoś zjazdu. Jest zjazd w boczna drogę, ku górom, jednak prowadzący Andrzej zauważa, że za nami od jakiegoś czasu jedzie policyjny radiowóz. Lepiej nie wskazywać miejsca obozowiska, przepuszczamy wóz przodem, a my szukamy innego zjazdu. Jedziemy wąskimi drogami przez wioskę, skręcamy z głównej, wzdłuż domów dojeżdżamy do lasku, przedzieramy się przez gąszcz i osiągamy leśną gruntówkę. Przy drodze tony śmieci, plastikowe torby latają w powietrzu. Nasi zwiadowcy ruszają w las, niedługo mamy znalezione miejsce na biwak. W środku kasztanowego lasu, na rozszerzeniu drogi rozstawiamy swoje namioty. Nie palimy ogniska, staramy się nie rozmawiać głośno, nasze żarty o Kosowie, żołnierzach i minach potęgują nastrój grozy. Nakręcamy się sami, żartujemy, ale każdy czujnie spogląda w ciemność. Szybciutka, najprostsza kolacja i spać. Zeschłe liście leżące pod drzewami powodują u mnie ataki alergii, zasypiamy przy wtórze mojego kichania.
W nocy nikt nas nie zaatakował, nie ostrzelał, miejsce w promieniach wschodzącego słońca wydaje się całkiem sympatyczne.
Po śniadaniu ruszamy dalej, tankujemy tani gaz do jeepa, obserwujemy jak dzieci rankiem idą do szkoły. Widać, że podążają z różnych stron, poboczem, ścieżkami wśród pól, wszystkie czyste i ładnie ubrane. Przy drodze, którą jedziemy ustawiono znaki dotyczące ruchu czołgów, dla nas mocno egzotyczne. Jedziemy dobrym asfaltem szeroką, rolniczą doliną wśród upraw i pól. Pola są zraszane wodą, widać, jak zielenią się uprawy.
Dojeżdżamy do Prizren, parkujemy w centrum przed budynkiem urzędu miasta. Ustalamy dyżury przy autach, jako pierwsza grupa ruszamy na zwiedzanie miasta. Muzułmańska atmosfera, minarety, meczety ale i kamienne kościoły. Miasto buduje się, leczy widoczne rany po wojnie, wiele budynków nosi ślady po pociskach, sporo nie ma szyb, okien i dachów. Centrum już odbudowane, choć brudne
i zapylone. Snujemy się po wąskich uliczkach, na poczcie wysyłamy kartki, robimy zakupy. Ludzie bardzo mili, serdeczni i uśmiechnięci. Gdy dowiadują się, że jesteśmy Polakami serdeczność jeszcze rośnie. To pokłosie uznania niepodległości Kosowa przez Polskę. Jeden z Kosowian wskazuje ścianę urzędu miasta, a tam podziękowania dla państw, które uznały Kosowo. Jest i nasze "Dziękuję Polonia".
Robi się gorąco, auta rozgrzane, pora jechać. Montujemy na samochodach zakupione tu flagi Kosowa
i Albanii. Tak przystrojeni ruszamy ku Macedonii. A więc wspinaczka na kolejną przełęcz. Po drodze mijamy ukraiński posterunek KFOR-u, gdzie nas legitymują. Za moment włoski z uzbrojonym Hummerem. Na kolejnym skrzyżowaniu widzimy i nasz polski posterunek. Skręcamy jednak wcześniej i nie mamy możliwości zagadania do "naszych chłopaków". Tych widzimy w mijanych Hammerach z polską flagą. Oddają pozdrowienia, podnosząc dłoń. Wjeżdżamy w wąski wąwóz wśród skalistych ścian, mijamy bazę wojskową, w której widzimy czołgi, hummery i namioty. Wspinamy się coraz wyżej, mamy na przełęczy już ponad 1550 m n.p.m. Teraz tylko kilkanaście kilometrów spadania serpentynami i przez równinę z polami całymi w czerwonych makach dojeżdżamy do Skopia. Nazwa miasta Skopie jest w języku polskim rodzaju nijakiego i odmienia się, mimo że często pozostawiana bywa nieodmieniona.
W Skopiu mamy chwilę wolną, możemy zwiedzić miasto, spacerujemy po centrum, wchodzimy na kamienny, średniowieczny most na rzece Wardar, skąd oglądamy panoramę twierdzy Skopsko Kale. Oglądamy też pomnik Matki Teresy, która urodziła się właśnie w tym mieście a na koniec próbujemy miejscowego specjału: burka z mięsem.
Ze Skopia jedziemy na Tetowo płatną autostradą M4. Na bramce płacimy 40 dinarów - taniocha. Jednak już po kilku kilometrach kolejna bramka i kolejne, na których regularnie pozostawiamy po kilkadziesiąt dinarów. Przez Kicevo docieramy do Ochrydy, po drodze mijając strefę sprzedaży miodu i truskawek. Nie decydujemy się jednak na zakup i beznamiętnie mijamy liczne stragany stojące tuż przy drodze.
Wjeżdżamy do Ochrydy, pora coś zjeść i obejrzeć tę perełkę nad jeziorem Ochrydzkim. Wspinamy się wąskimi uliczkami na sam szczyt wzniesienia, oglądamy piękną panoramę miasta, z czerwonymi dachami, podziwiamy widok na olbrzymie jezioro. Miasto przypomina nieco Dubrownik, jednak jest bardziej zaniedbane, widać budowane nowe domy, które wciskają się w starówkę. Pasują tu jak pięść do nosa. Zwiedzamy kościółki, cerkwie, zaglądamy w wąskie podwórka.
Czytamy z przewodnika o historii miasta. To tu miała swoje centrum tzw. ochrydzka szkoła piśmiennicza. Prawdopodobnie właśnie w Ochrydzie św. Klemens Ochrydzki, uczeń Cyryla i Metodego stworzył cyrylicę jako uproszczenie głagolicy z której wykorzystał część liter i majuskuły, dużego alfabetu greckiego. Pomnik świętego oglądamy na ochrydzkim bulwarze nad jeziorem.
Teraz pora znaleźć odpowiednie miejsce na obozowisko, gdyż dzień się kończy, powoli zapada wieczór. Jedziemy niekończąca się drogą brzegiem jeziora. Jezioro jest olbrzymie, przypomina morze, słabo widać we mgle przeciwległy brzeg. To rozdzielone pomiędzy Albanię i Macedonię jezioro jest najstarszym w Europie. Należy do jezior tektonicznych i jest też najgłębsze na całych Bałkanach. Głębokość jego dochodzi do 286 m. Z jeziora wypływa rzeka Czarny Drin, jest ono natomiast zasilane wodami z podziemnych źródeł. Prowadzący samochód nagle zjeżdża w szutrówkę prowadzącą bezpośrednio nad urwisty, wysoki w tym miejscu brzeg. Chwilę buszujemy po łąkach, polankach wśród zarośli, lecz chłopaki znaleźli doskonałe miejsce na obóz - w okolicy nieczynnego jeszcze campingu.
Miejscówka leży nad samym jeziorem, nisko, tuż przy wodzie, musimy auta zostawić na klifie i bagaże znieść na plażę. Rozkładamy namioty i szybko, bo zbiera się na burzę, myjemy i kąpiemy się w jeziorze. Woda jest lodowata, to jednak nie jest czas wakacji. Po kolacji piwko i długie rodaków rozmowy, w końcu idziemy spać. W nocy przychodzi "biały szkwał", jak nazwali go koledzy. Siedzą w łódce na brzegu i widzą jak znad powierzchni jeziora na plaże wszedł biały tuman mgły i wody. Silny wiatr targnął namiotami, jednak obeszło się bez szkód. Zmęczeni zasypiamy...
| powrót do strony głównej | dalej |